piątek, 27 maja 2016

Cud narodzin w Szwecji.

Od dawna nie publikowałam niczego na moim blogu. Projekty na Korsaberg pochłonęły mnie bez reszty a ewentualny wolny czas spędzałam odpoczywając lub dając mój czas dziecku. Kilka tygodni temu zgłosiłam udział w projekcie blogowym „Cud poczęcia wg Polek mieszkających poza Polską”. Dziś nadszedł czas publikacji mojego wpisu na blogu Justyny, która projekt wymyśliła i publikuje gościnne  wpisy na swoim BLOGU
Postanowiłam, że to jest dobry temat na powrót do blogowania. Pamiętam mój strach przed urodzeniem dziecka w obcym kraju, mimo, że mieszkałam tu już jakiś czas, to nie traktowałam Szwecji jak mojej ojczyzny (dalej jej tak nie traktuje, ale jednak chyba trochę bardziej się zaprzyjaźniłyśmy od tego czasu :) ).
W każdym razie zapraszam do lektury moich wspomnień z tego wyjątkowego okresu jakim jest ciąża i poród. W Szwecji. A może wpis ten też pomoże i uspokoi inne Polki spodziewajace się dziecka w Szwecji. 
Wpis w oryginalnej wersji do wpisu gościnnego u Justyny.

***



Mam na imię Karolina, od 14 lat mieszkam w Szwecji, w Laholm, w południowej części Halland. 
Moje jedyne dziecko, córeczkę Livię urodziłam w Szwecji w 2007 roku, mając 31 lat. 

W połowie stycznia 2007 roku zorientowałam się, że jestem w ciąży, test to potwierdził. Kolejnego ranka zadzwoniłam do przychodni dla kobiet, żeby umówić się na wizytę. 
Dzwonię, odbiera rejestratorka:
– Dzień dobry, nazywam się tak i tak, mój pesel…, wczoraj wieczorem zrobiłam test ciążowy, który wyszedł      pozytywnie…
– Dzień dobry – pani wyszukała mnie w systemie, po czym mówi – czy chcesz zatrzymać ciążę?…
Zamurowało mnie na kilka sekund.
– Tak! Oczywiście, że chcę!
– Oh, to świetnie! Gratuluję! – super miłym głosem powiedziała dziewczyna i przeszła do rejestracji.

Ta pierwsza rozmowa uświadomiła mi, w jakich realiach żyję, że tu mam prawo decydować sama o sobie i każda decyzja jest uszanowana. Ale nie o tym dziś rozmawiamy. 

Tak więc po dziwnym dla mnie początku rozmowy udało mi się ustalić termin pierwszej wizyty u położnej. W Szwecji ciążę prowadzi położna, która ma większe kompetencje niż jej koleżanka po fachu w Polsce. Ginekolog/położnik jest angażowany w ciążę w szczególnych wypadkach.
Pierwsza wizyta odbyła się w okolicy 5 tygodnia ciąży, określony został przybliżony termin porodu, który miał być później zweryfikowany przez USG. Zleciła mi ogromną listę badań, generalnie na wszystko, bo i krew i minerały/witaminy, enzymy, mocz, tarczyca, HIV, krzywa cukrowa (z wywiadu jestem obciążona cukrzycą, mój tato chorował na cukrzycę t.II). 
Wszystkie wyniki miałam książkowe więc kolejnym terminem był 11 tc. na zrobienie USG. 
Ja, z uwagi na wiek – już po 30, byłam zdecydowana na przeprowadzenie testu prenatalnego. Jako, że inwazyjny test z wód płodowych wiąże się z dosyć wysokim ryzykiem poronienia, zdecydowałam się na test PAPPA.  Na szczęście wynik badania był negatywny, więc nie było potrzeby przeprowadzenia amiopunkcji. Rozmowa przed i po teście oraz USG należące do testu były jedynymi wizytami u lekarza położnika podczas całej mojej ciąży. 

Mniej więcej w 5 miesiącu ciąży nasza położna zorganizowała „kurs dla rodziców”, którzy oczekują pierwszego dziecka. W sumie było około 6 par, które jesienią oczekiwały swojego pierwszego potomka. W Szwecji nie ma całej tej histerii ze szkołami porodu, nauką oddychania, etc. Nasz kurs polegał na tym, że w ciągu kilku tygodni spotykaliśmy się z naszą położną, przeszliśmy z nią wszystkie możliwe i dostępne w naszym szpitalu metody znieczulające, opiekę nad noworodkiem i niemowlakiem, wskazówki dla mam, jak możemy dojść szybko do formy po porodzie, aspekty psychologiczne zmiany sytuacji w jakiej się znajdziemy, bo przecież pojawienie się dziecka w rodzinie to rewolucja. Aspekty seksualne po połogu, etc. Mieliśmy również spotkanie z położnymi na oddziale położniczym w naszym szpitalu rejonowym (w Szwecji rodzi się w publicznych szpitalach/klinikach, prywatne oddziały położnicze są rzadko spotykane). Tam obejrzeliśmy salę porodową, salę operacyjną do cc., które w Szwecji wykonywane jest tylko w przypadku zagrożenia zdrowia/życia matki lub dziecka. Nie ma cesarek „na życzenie” jak w PL. 
I tu muszę się na chwilę zatrzymać. Ja mam bardzo niski próg bólu fizycznego i praktycznie od zobaczenia tych dwóch kresek na teście nie byłam w stanie o niczym innym myśleć jak tylko o bólu porodowym i że przecież ja go w życiu nie wytrzymam, i nie mogłam zrozumieć, że nie zrobią mi cesarki na życzenie!!! 
Moja położna skierowała mnie do poradni przy oddziale położniczym w szpitalu, na tzw. grupę wsparcia psychologicznego Aurora. Tam miałam spotknia z psycholożką i położną Susanne. Przez kilka tygodni regularnie rozmawiałam z psychologiem o moich lękach, z położną o metodach p. bólowych. Napisałam „list porodowy” ze wszystkimi moimi życzeniami w trakcie porodu, z prośbą o znieczulenie ZO, o szczegółowe informowanie mnie i męża o przebiegu porodu, etc. List był podlinkowany do mojego journala w bazie danych. Po miesiącu pracy nad sobą i swoją psychiką poczułam, że mogę spróbować urodzić :). Wiem, że dla większości czytelników brzmi to dziecinnie, ale mój strach przed bólem był tak wielki, że nie myślałam racjonalnie przed „terapią”. 
Pozostały czas ciąży minął bardzo spokojnie, regularnie spotykałam się z położną na USG i inne badania. Termin porodu wyliczony miałam na 10 września. Przenosiłam ciążę 12 dni. W kolejnych dniach po terminie porodu spotykałam się z położną co dwa dni. W piątek 21.09 rano poszłam na kolejną wizytę, zrobiła wszystkie badania i poinformowała, że jeśli nic się nie wydarzy do niedzieli rano, to chce mnie widzieć na oddziale o 7 rano w niedzielę, będzie trzeba wywoływać poród.
W piątek po południu czułam już, że wszystko się zbliża, w nocy dostałam pierwsze bóle, dzwoniłam na oddział, liczyłam minuty wg zaleceń położnych, znów dzwoniłam, i znów liczyłam. W szwedzkich szpitalach odradzają przyjazd pacjentkom, które nie mają regularnych bóli w odpowiednich odstępach czasu. Często zdarza się tak, że mama po wejściu na oddział na skutek stresu traci bóle, i cała akcja porodowa może się wstrzymać i przeciągnąć w czasie.
W końcu o 6 rano położna w szpitalu powiedziała, że mam przyjechać. Na oddziale byliśmy po pół godzinie. Od razu po zbadaniu położne skierowały mnie do wanny z letnią wodą. Siedząc w wannie miałam w zasięgu ręki gaz rozweselający czyli podtlenek azotu, praktycznie niedostępny w PL na oddziałach porodowych, w Szwecji jest podstawowym i najbardziej rozpowszechnionym środkiem znieczulającym. Jak działa? Ja to porównałam do hałasu na koncercie, wyobraź sobie, że stoisz blisko nagłośnienia, huk jest nieprzyjemny, zatykasz uszy dłońmi, dalej wszystko słyszysz wszystko ale jest mocno przytłumione.
Tak więc siedziałam w tej wannie z ciepłą wodą, co kilkadziesiąt sekund wdychając gaz, jadłam lekkie śniadanie! Tak, położna przyniosła mi herbatę i jajka na miękko, o które poprosiłam. Mąż też dostał swoje śniadanie. Włączyliśmy sobie CD z muzyką, którą wybraliśmy specjalnie do porodu. Koło 9 poczułam, że odeszły mi wody płodowe. No i skończyło się relaksowanie. Z powodu ryzyka zakażenia musiałam wyjść z wanny i przeszłam do swojego pokoju porodowego. Pokój wyglądał bardziej jak pokoik w pensjonacie, kolorowe zasłonki, drewniane mebelki, panel za łóżkiem z gazem, tlenem i innymi medycznymi instrumentami schowany za drewnianym panelem, ogromny, fioletowy fotel z podnóżkiem dla Taty. Wielofunkcyjne łóżko porodowe dla Mamy.  Seledynowa łazienka z prysznicem. Maleńki pokoik do pielęgnacji noworodka. Nie czułam, że jestem w szpitalu.

Koło godziny 13, gdy ból się nasilał, a końcowa faza porodu jeszcze się nie zbliżała, dostałam wg życzenia w liście porodowym znieczulenie ZO. Anestezjolog po założeniu znieczulenia stał przy mnie kilkadziesiąt minut kontrolując ciśnienie, pracę serca, pytał mnie czy coś czuję. Z ZO miałam chwilę czasu żeby odpocząć, zasnęłam na chwilę, położna cały czas monitorowała mnie. Gdy zgłodniałam i poprosiłam męża, żeby przyniósł mi coś do jedzenia, położna kazała mu jednak zostać ze mną i sama pobiegła po zupę dla mnie (popularna w Szwecji zupa z dzikiej róży o konsystencji kisielu, na wypadek, gdyby była potrzebna narkoza do cc, nie mogłam jeść stałego pokarmu) i obiad dla mojego męża!!! Około 15 zaczęły się bóle parte. W między czasie zmienił się dyżur położnych i… okazało się, że będę rodziła z Suzanne, tą z Aurory, która doskonale już mnie i moje lęki znała :) Jak ją zobaczyłam to poryczałam się ze szczęścia, wzruszenia, emocji, zmęczenia. 

Podczas ostatniego etapu porodu były przy mnie dwie położne. Znieczulenie spowodowało osłabienie pracy macicy, więc podłączyły mi kroplówkę z oksytocyną. Jedna dawkowała, druga kontrolowała i wydawała polecenia. Konstrukcja łóżka porodowego pozwoliła mi na poród w pozycji siedzącej. Muszę jeszcze dodać, że od pierwszego bólu partego do urodzenia się Livii minęło 50 minut. Cały ten czas jedna z położnych siedziała przede mną i masowała mi wejście do pochwy, tak żeby mięśnie pochwy się rozluźniły a ewentualne pęknięcie było jak najmniejsze. Po porodzie, gdy sobie uświadomiłam co One robiły nie mogłam powstrzymać wzruszenia, że aż tak się przejęły mną i moim komfortem rodzenia.

Livia urodziła się zdrowa, silna, kruczowłosa :) 9 pkt Apgar.
Po zaszyciu mnie (dzięki pracy położnych pękłam odrobinę, potrzebne były tylko dwa szwy) zostaliśmy sami we troje. Po godzinie od porodu dostałam takiego naturalnego kopniaka adrenaliny, że sama poszłam do łazienki wziąć prysznic i ogarnąć się. Wspomnienie bólu z każdą chwilą się zacierało, to prawda, że bóli porodowych się nie pamięta.  

Około 18 byliśmy już na oddziale dla noworodków, sama wiozłam moją Livię w „akwarium”, czyli transparentnym wózeczku dla noworodków :)
Mąż został z nami, mieliśmy pokój rodzinny. W sumie spędziliśmy w szpitalu dwie noce. Pierwsza noc minęła spokojnie obie spałyśmy. Druga noc była bardzo niespokojna, po północy przyszła do nas położna i zaproponowała, że zajmie się Livią, nakarmi ją, bo ja miałam problem z pokarmem.
W poniedziałek rano po wszystkich badaniach dostaliśmy wypis i pojechaliśmy w końcu do domu.

OPIEKA NAD NOWORODKIEM I ŚWIEŻĄ MAMĄ PO PORODZIE.

JUSTA : Ile dni po porodzie musieliście zostać w szpitalu ? 
KAROLINA : Dwa dni, ale gdyby nie fakt, że Livia urodziła się w sobotę a w weekend ortopeda, który bada noworodki nie ma dyżuru, pojechalibyśmy do domu po 1 dobie spędzonej w szpitalu.

J : Jak wspominasz Wasze pierwsze chwile? 
K : Personel szpitala zapewnił nam intymność, poczucie bezpieczeństwa, w pierwszym dniu połogu otrzymałam środki p/bólowe na życzenie oraz pomoc w pielęgnacji dziecka. Położna udzieliła mi ważnych wskazówek jak przystawiać dziecko do piersi, jak pielęgnować piersi w przypadku gdy sutki popękają, co robić żeby tego uniknąć. Jak dbać o pępuszek, o delikatną skórę dziecka. Jak kąpać. Wszystko to, czego w PL uczą się mamy w szkołach rodzenia. Poświęciła nam dużo swojego czasu.

J : Czy opieka nad Wami była zadowolająca? 
K : Absolutnie tak. Uważam, że dostałam więcej niż oczekiwałam.

J : Jakie badania miało Twoje małe szczęście? 
K : Wszystkie podstawowe badania krwi. Badania dziecka przez pediatrę i ortopedę.

J : Jaką ocenę wystawiłabyć personelowi i szpitalowi w którym rodziłaś (w skali od 0 do 10).
K : Moja ocena oddziałów położniczego i niemowlęcego jest na 10.

J: Czy poleciłabyś go czy raczej nie.
K : Oczywiście, polecam Region Sjukhus w Halmstad wszystkim ciężarnym kobietom w moim regionie. 

***








Pozdrawiam ciepło,

//K. 

piątek, 6 marca 2015

Moja Kraina Szczęśliwości...

Czasem Szwecja, mimo wszystko, jest moją Krainą Szczęśliwości. Bo jest tu i pięknie i spokojnie, i bezpiecznie, i czysto, a do tego wszystkiego tworzą tu świetną muzykę... 



Ale nie tylko dlatego... 
Jedną z największych zalet mieszkania w Szwecji, a dokładnie w Hallandii, na zachodnim wybrzeżu kraju, nad Laholmsbukten - Zatoką Laholmską  jest... bliskość morza. 

Gdy  byłam dzieckiem każde wakacje spędzałam z rodzicami nad Bałtykiem, 3 tygodnie w ośrodkach nadmorskich. To było coś! Wielka wyprawa! W latach 80-tych z Warszawy nad morze to był cały dzień podróży, z dwoma piknikami po drodze J
Gdy dorosłam i na wakacje nie jeździłam już z rodzicami i mogłam sama wybierać destynację, dalej mnie ciągnęło nad Bałtyk. Do morza. Wyprawa może już nie tak wielka jak x lat temu, ale dalej to było coś! Raz w roku, kilka dni J

Pamiętam mój pierwszy raz na plaży w Szwecji. Podróż z domu na plażę trwała tyko 15!!! minut. Woda o wiele bardziej słona niż w Bałtyku, piasek gruby, brązowy, łaskoczący stopy. Zachód słońca na wprost mnie a nie gdzieś z boku jak nad polskim morzem. Latem woda w zatoce jest ciepła, często cieplejsza niż w Bałtyku. Ten zachwyt bliskością plaży i morza pamiętam do dziś. I każdego lata, pierwsza wizyta na plaży (kąpielowa, nie spacerowa) jest czymś wyjątkowym i niewiarygodnym, no bo jak to... pakuję torbę z rzeczami, leżaki, parasol, jedzenie i jadę 15 minut... tak po prostu, na kilka godzin, bo akurat dziś jest super pogoda, mam czas, ochotę... Wiecie o co mi chodzi J

Wczoraj odebrałam ze szkoły L. o 14. Pogoda była – jak na szwedzkie warunki – prawie letnia, 13 stopni C, bezwietrznie, pełne słońce!
Pojechałyśmy na plażę. Nasze nowe dziecko Bokserka Figa (kończy właśnie 4 miesiące, jest świątecznym prezentem dla naszej L.) była lekko skonfudowana, ostrożnie stawiała łapy na miękkim piasku, niepewnie wchodziła do wody, która nie była tak ciepła jak w domu, gdy myjemy łapy w łazience i nie smakowała tak jak ta w misce J Ale za to ile miejsca do szalonego biegu! Zdecydowanie polubiła plażę J

Przez Laholm, moje miasteczko przepływa rzeka Lagan, która ma tu swoje ujście do Kattegat. Miejsce to nazywa się Lagaoset. Wczoraj tam właśnie pojechałyśmy.


Zresztą zobaczcie sami jak tam jest pięknie...




























***

A gdyby Ktoś z szanownych Czytelników miał ochotę spędzić wakacje w Szwecji i wypocząć na plaży nad Kattegat, to zapraszam do siebie, do Domku dla Gości na Korsaberg J

 //K.




środa, 26 listopada 2014

Besk #swedishtasteofchristmas

No i stało się. To mój absolutny debiut w tym temacie :-)

Nastawiłam piołunówkę na święta :-) Czyli szwedzki besk, który w Halland gdzie mieszkam, jest bardzo tradycyjnym napitkiem. Jest obowiązkowo popijany w mniejszych ilościach do jedzenia podczas okazjonalnych przyjęć takich jak kolacja w Midsommar, bufet wielkanocny lub bożonarodzeniowy, wszelkiego typu inne zasiadane imprezy, urodziny, etc.) Sznapsy wśród mojego towarzystwa najczęściej podawane są w małych buteleczkach (50ml) mocno zmrożonych. Samemu z pudełeczka, w którym są sprzedawane, wybiera się buteleczkę ze swoim ulubionym smakiem. Taki dziesięciopak :-) 

źródło: systembolaget.se

Kłótni przy stole zazwyczaj nie ma, bo każdy z biesiadników ma swój ulubiony smak, a paków jest zawsze kilka :-) Moimi ulubionymi smakami jest właśnie Besk lub Hallands fläder czyli wódka aromatyzowana kwiatami czarnego bzu. Boski smak!

Dziś chcę napisać o besk czyli o piołunówce. Do jej zrobienia potrzebne nam są suszone gałązki malört czyli piołunu, który wg podań musi być zebrany w noc Świętego Bartłomieja - 24 sierpnia, bo wtedy właśnie kwiatki piołunu mają odpowiednią wielkość a co za tym idzie, również smak. 



Nie jest tajemnicą, że Szwedzi lubią sami pędzić bimber, z którego robią wódkę tzw. hembränt. I tu muszę się podzielić z czytelnikami pewną anegdotą... 
Kilku chłopaków pojechało na "męski wypad" na polowanie gdzieś do Dalarny. Wynajęli tam domek pod lasem, tzw. stugę. Po polowaniach, wieczorem przy kominku popijali sobie drinki, do których wódkę przywieźli ze sobą. Niestety zabrakło im jednej butelki na ostatni wieczór. Nie zastanawiając się długo stwierdzili, że nie będą jechać "ileśtamdziesiąt" kilometrów do najbliższego miasteczka, w którym jest SB tylko podjadą do wioski, do jakiegoś chłopa i tam z pewnością uda im się kupić home made bimber :-)
Zapukali do drzwi pierwszego gospodarstwa, przedstawili się, że wynajmują stugę Svena pod lasem, że są na polowaniu, no i że zabrakło im wódki na dzisiejszy wieczór. Chłop się podrapał po głowie, zastanowił i po chwili odpowiedział.... Chcecie dunk czy fat? (fat to duża beczka, dunk to plastikowy kanister najczęściej 20-sto litrowy, nie pytali o pojemność beczki :-)). Poprosili o litr. Chłop nie miał takich małych pojemności w swoim cenniku, więc skonfudowany zlał im trochę do butelki po coli za symboliczną opłatę 100 kr. Bimber podobno był doskonałej jakości :-) Nie uwierzyłabym w tę opowieść gdyby nie fakt, że jednym z tych chłopaków był mój sąsiad :-)

Ale wracając do mojego besk, ja nie pędzę, na wódkach się nie znam bo ich nie piję, nie mam pojęcia, która jest dobra, a która jest byle jaka, więc idę do System Bolaget (SB to szwedzka sieć sklepów monopolowych; w Szwecji jest monopol na alko) i kupuję po prostu Absoluta :-)

Przepisów na domowy besk jest od groma, tak naprawdę to każdy dom ma swój przepis, jedni używają całe gałązki, inni tylko kwiatki i listeczki, jedni flambirują piołun przez zalaniem go wódką (to podobno daje bardziej aromatyczny smak) inni wkładają gałązki bezpośrednio do butelki - tak się robi wg tradycyjnej hallandzkiej  receptury. Tak też i ja zrobiłam. Piołun trzyma się w butelce około dwóch tygodni. W zależności od preferowanego smaku. Ja lubię średnio gorzki smak, więc na wszelki wypadek codziennie sprawdzam smak żeby w porę uchwycić ten właściwy :-)



Mam nadzieję, że z całej butli 0,7 przez to moje próbowanie zostanie coś do Świąt :-) Kolejnym krokiem jest przefiltrowanie przez specjalny filtr z materiału (można również filtrować przez filtr do kawy). Potem besk powinien stać w ciemnym miejscu około pół roku, żeby smak dojrzał a na dno opadł osad. Wódkę po tym czasie ponownie się zlewa i filtruje.
Ja robię bäsk na Święta więc nie mam czasu na "leżakowanie" mojego napitku. Wiem, że i bez tego będzie dobry :-) A do czego się go pije? Jest idealny do wszelkiego rodzaju śledzi, których na naszym świątecznym stole jest zawsze pod dostatkiem oraz jako digestiv na poprawę trawienia po świątecznym objadaniu się :-) W Szwecji piołunówka nazywana jest również "Bäska droppar" czyli gorzkimi kroplami. Coś w tym jest.
Boże Narodzenie i Nowy Rok w tym roku będziemy świętować w Polsce, w moich ukochanych Beskidach. Z Rodziną i Przyjaciółmi. A połączenie szwedzkiej tradycji (m.in. rzeczony już besk, szwedzkie pierniczki, domowy glögg, kilka rodzajów marynat do śledzi, szynka pieczona z goździkami i miodowo-musztardową glazurą czy grubo mielona musztarda apteczna) z polską gwarantuje zawsze wyjątkowe doznania smakowe :-)

Dziś zdałam sobie sprawę, że dokładnie za miesiąc o tej porze będziemy już mówić... święta, święta i po świętach. (dziś jest 26.11) Ale to dopiero za miesiąc! 
Na razie przed nami Adwent.  

Cudownego grudnia Kochani!

//K.






poniedziałek, 17 listopada 2014

DIY - kalendarz adwentowy

W latach 80-tych zawsze pod koniec listopada zjawiał się u nas w domu mój przyrodni brat Cezary (dużo starszy ode mnie) z dużą torbą na ramieniu. Torba wyładowana była skarbami. Słodycze, kawa, kosmetyki, czasem nawet jakaś zabawka lub ubranie dla mnie :-) Rzeczy te mój brat otrzymywał od swoich znajomych Szwedów, których poznał jeżdżąc do Szwecji we wczesnych latach studenckich na tzw. saksy (tak, temat Szwecji w mojej rodzinie przewijał się od dawna). Wtedy w Polsce niczego w sklepach nie było. O świątecznych delikatesach można było tylko pomarzyć. Czasem na Koszykach "rzucili" trochę kubańskich pomarańczy a w sklepach były jedynie wyroby czekoladopodobne w opakowaniu zastępczym... pamiętacie? 
Dlaczego to piszę? Dlatego, że wśród tych wszystkich skarbów w torbie Cezarego zawsze był on... kalendarz adwentowy dla mnie :-) Czekoladki w tym kalendarzu (podobnie jak i dziś) były paskudne, ale dla nas, dzieci PRL to był produkt tak luksusowy, że wydawało się, że nic nie może lepiej smakować niż ta czekoladka ze szwedzkiego kalendarza.

To co kiedyś dla mnie było synonimem luksusu teraz dla mojego dziecka jest tak powszednie jak bułka z masłem, czerstwa w dodatku. Kalendarz adwentowy kupiłam mojej córce raz, ze trzy lata temu, pierwszą czekoladkę, którą wyłuskała z kartonika po jej posmakowaniu wyrzuciła, nie dało sie tego zjeść, (skład na opakowaniu: cukier, tłuszcz utwardzany, śladowa ilośc kakao i długa lista E...) Cóż. To był pierwszy i ostatni kalendarz adwentowy.
Do ubiegłego roku.
Karolina z bloga Hemma hos Johanssons zainspirowała mnie swoim wpisem. 
Na drugi dzień pobiegłam do warsztatu i zaczęłam się bawić w stolarza :-)

Zaczęłam od obliczenia kąta i ilości "gałązek" choinki, wyrysowania szablonu na kartonie i wyszukania odpowiednich listewek. Potrzebowałam jeszcze opakowanie drewnianych spinaczy do prania, trochę farby, piłę i wkrętarkę, kilka śrubek i pistolet do kleju.
W ciagu kilku godzin powstał kalendarz, który ucieszył moje dziecko, był dekoracją adwentową a przede wszystkim jest wieloletni :-)


















Córka już mi przypomina o kalendarzu. Żebym przypadkiem nie zapomniała. A ja się zastanawiam co w tym roku powinno znaleźć się w tych 24 pakiecikach :-) 

Pozdrawiam Was ciepło i... byle do grudnia :-)

//K. 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Włoskie wakacje 2014. Odsłona I - Antipasti. Kampania - Wybrzeże Amalfitańskie

Moja miłość do Italii narodziła się 10 lat temu podczas pierwszej wizyty w Rzymie. 10 kwietniowych dni, okres Wielkanocy, kiedy u nas jeszcze chłodno a tam już magnolie zdąrzyły przekwitnąć. Rzym został przez nas schodzony wzdłuż i wszerz, codziennie po około 15 - 20 km. Czuło się to w nogach, ale też to, co zobaczyliśy to nasze.  I to wtedy właśnie, przemierzając niezliczone rzymskie uliczki i zabytki, odwiedzając tratorie położone niekoniecznie na szlakach turystycznych, wśród wszystkich zachwytów zrodził się pomysł, żeby gruntownie poznać Włochy. Bo to jest wyjątkowe miejsce na ziemi.
W poprzednich latach zwiedziliśmy Umbrię, Toskanię, Marche i Emilia Romagna oraz Ligurię - Park Cinque Terre. W tym roku wybór padł na regiony południowe - Kampanię i Puglię. 

Miesiąc temu wróciłam z kolejnej włoskiej wyprawy. 13 dni, przeszło 2000 km przebytych samochodem przez trzy południowe regiony kraju, niezliczone wzruszenia, ogromna ilość smaków, zapachów, westchnień, krętych dróg, widoków takich, że aż dech zapiera, cudownych i gościnnych ludzi, skrajności - od Scieżki Bogów na wybrzeżu Amalfi po zapach siarki na szczycie Wezuwiusza :-)

Postanowiłam zapisać wspomnienia i wrażenia z tych wakacji. Podróże to jeden ze smaków życia Carouschki :-)
Antipasti. 
Kampania, Wybrzeże Amalfitańskie

Przygoda zaczęła się w Rzymie 19 września. Z Kopenhagi do Włoch są świetne połączenia liniami Easy Jet, jednej z tanich, angielskich linii lotniczych. W Rzymie na lotnisku odebraliśmy samochód i po godzinie od lądowania śmigaliśmy już w kierunku Neapolu autostradą słońca (A1 Autostrada del Sole). Pierwszy etap tych wakacji to Wybrzeże Amalfi. I jak to zazwyczaj bywa hotel na pierwsze noce rezerwuję wcześniej, potem idziemy na żywioł i śpimy tam, gdzie nas fantazja poniesie lub gdzie noc zastanie :-) Tak więc do Agerola na Amalfi dotarliśmy późną nocą, apartament miał ogromny taras, z którego nocą nic nie widziałam, słyszałam tylko radosne głosy i muzykę z okolicznych ristorante. Rano okazało się, że z tarasu było widać również kawałek morza :-)
Pierwszego dnia postanowiliśmy zwiedzić najbardziej znane miasteczka regionu. Agerola, w której mieszkaliśmy nie ma bezpośredniego dostępu do morza, trzeba najpierw zjechać w dół do miasteczka Amalfi żeby później drogą prowadzącą nad klifami wzdłuż morza dojechać do Praiano i dalej do Positano. 35 km wg nawigacji pokonuje się przeszło godzinę! :-) Oczywiście nam zajęło to znacznie dłużej, trudno przez takie miejsca po prostu przejechać. Co parę kilometrów był przystanek wypełniony zachwytami nad widokami i zdjeciami. Amalfi, Praiano i Postitano to najbardziej znane miejscowości na wybrzeżu Amafitańskim, to one są najczęściej fotografowane zarówno z morza jak i z lądu oraz ściągają turystów z całego świata. Mimo, że byliśmy tam po połowie września, czyli stosunkowo późno to jednak turystów nie brakowało. Ogromne wycieczki Chińczyków, Amerykanów oraz turyści zewsząd inąd skutecznie odstraszali przed zatrzymaniem się na dłużej w tych miasteczkach. Przez Positano tylko przejechaliśmy, w drodze do Sorento bezskutecznie próbowaliśmy znaleźć jakieś spokojne miejsce na piknik (piknikom będzie poświecony oddzielny rozdział, bo to bardzo ważna część naszych objazdowych wakacji). Skończyło się na tym, że zjedlismy w pośpiechu na przydrożnym parkingu, co prawda widok mielismy przepiękny ale kawy już nie wypiliśmy bo zaatakowały nas, a w sumie to chyba najbardziej mnie, mega zjadliwe i toksyczne komary.




Widok z tarasu w Agerola.  

Droga do Positano.

 Jedna z wielu maleńkich zatoczek. 


Zatoka.


Trochę kręta ta droga :-) 

Zjechaliśmy na pólnocną stronę półwyspu do Sorento. Mieliśmy nadzieję, że tam uda nam się w porcie znaleźć jakąś miłą kawiarnię... Nie szukaliśmy nawet. Dzikie tłumy na chodnikach, wielkie autokary turystyczne na ulicach, do portu z centralnego miejsca Sorento jechaliśmy dobre pół godziny, tam oczywiście nie znaleźliśmy parkingu, więc tylko zawróciliśmy i postanowiliśmy uciekać z tego miasta. Za dużo wszystkiego

Centrum Sorrento.


Dzikie tlumy n uliczkach Sorrento.


Sorrento.
  
Droga do Agerola z Sorrento, widok na zatokę neapolitańską. 

Wezuwiusz za mgłą. 

Wróciliśmy do naszej cichej i uroczej Ageroli. Niedaleko naszego pensjonatu znajdowała się moim zdaniem najlepsza restauracja tych wakacji, skromnie i prosto urządzona trattoria "Da Giginio", która potwierdza zasadę, że nie szata zdobi... W swojej karcie miała między innymi il coniglio arrosto czyli pieczonego królika z własnej hodowli właścicieli. Ja uwielbiam królika i pewnie dostanę po głowie od czytelników, ale uważam, że to jedno z najlepszych mięs. Mój królik był wyśmienity, do niego zamówiłam smażone kwiaty cukinii, również z własnego ogródka gospodarzy. To rodzinna restauracja, w której wszyscy członkowie rodziny pracują, zamówienie przyjął od nas słabo mówiący po angielsku syn, pieczywo i przyprawy podała nam mała dziewczynka jego córka, wodę przniósł chłopczyk, dania podawał nam starszy pan, pewnie ojciec, prawdopodobnie były właściciel, po którym restaurację przejął syn a on sam jeszcze im w biznesie dzielnie pomagał. Z otwartej kuchni wyjrzała na salę kilka razy starsza signiora, pewnie mamma. Z terminalem na zakończenie uczty podeszła do nas żona syna :-) Czyli wiadomo kto tam trzyma kasę :-) Serwis w tej restauracji, smak dań, klimat jaki stworzyli właściciele były niezapomniane. Mimo późnej pory restauracja była pełna gości, głównie rodzin z dziećmi, niektóre dzieciaczki już przysypiały na krzesłach, inne się bawiły w najlepsze na podłodze. Wszyscy się znali, przy stoliku obok nas siedział miejscowy ksiądz ze swoim bratem i jego rodziną (podobieństwo obu panów było uderzajace). Nie bez powodu restauracja ma rekomendację TripAdvisor. Kocham takie miejsca.


Foto: TripAdvisor. Właściciele trattorii Di Giginio. 

Podczas kolacji robiliśmy plany na niedzielę. Zdecydowaliśmy, że jutro wybierzemy się na spacer szlakiem Sentiero degli Dei czyli Ścieżką Bogów. Trasa zaczyna sie w Bomerano (to część gminy Agerola) do Positano.


Wyruszyliśmy z domu zaraz po śniadaniu, dojechaliśmy samochodem do miejsca w którym ścieżka się zaczyna, z myślą, że po samochód wrócimy autobusem z Positano (z przesiadką w Amalfi, bo bezpośredniego połączenia nie ma).
Poranek był zamglony ale ciepły. Wchodząc na Ścieżkę Bogów mgła kłębiła się w urwiskach, byłam przekonana, że nie dane nam będzie podziwianie tych cudownych urwisk i klifów a nasza wędrówka będzie spacerem w chmurach.

Po kilkuset metrach na szczęście mgła się przerzedziła, po kilku kolejnych minutach wiatr ją rozwiał i wyszło słońce.




***

I tu nie mogę się powstrzymać przed porównaniami. Muszę w kilku zdaniach wrócić do innego, aczkolwiek bardzo podobnego miejsca. Dwa lata temu nasza włoska wyprawa przebiegała między innymi przez Wybrzeże Liguryjskie. Tam znajduje się rezerwat przyrody i zarazem bajkowe miejsce Cinque Terre czyli pięć malowniczych wiosek rybackich (od południa kolejno Riomaggiore, Manarola, Corniglia, Vernazza i Monterosso al Mare). W całym parku Cinque Terre znajduje się niezliczona ilość tras turystycznych, natomiast najbardziej znana jest ścieżka łącząca tych pięć wiosek. Podzielona jest na 4 części. Najkrótsza i zarazem najłatwiesza to Via dell’Amore czyli ścieżka miłości łącząca dwie południowe wioski. To wyasfatowany chodnik pięknie oświetlony nocą, długości ok 1 km. Pozostałe trzy odcinki nie są już takie łatwe, tam należy mieć odpowiednie buty, najlepiej trekkingowe, dobrze zaopatrzyć się również w kije do nordic walking, które są bardzo przydatne w tym terenie. Ścieżki prowadzą po zboczach gór zarośnietych na tarasach winnicami, gajami oliwnymi i częściowo lasami. Ścieżka o szerokości max 60 cm, (miejsca najbardziej ekstremalne mają tylko wydeptaną ścieżynkę na "dwie stopy") z jednej strony kilkudziesięciometrowa przepaść do morza zabezpieczona tylko drewnianymi barierkami, z drugiej ściana góry. Większość drogi jednak jest bardziej "komfortowa".  My tę trasę podzieliliśmy na dwa dni. Mieszkaliśmy w Corniglia, tak więc jednego dnia udaliśmy się na północ do Monterosso. Pierwszy odcinek do Vernazza pokonaliśmy w wielkim upale, widoki zapierały dech w piersiach. Nasza wówczas 5-cio latka była bardzo dzielna. Maszerowała równo z nami, bez stękania i narzekania. Chyba widmo wielkich lodów w nagrodę tak ją motywowało :-) Z Vernazza do Monterosso my dziewczyny popłynęłyśmy już statkiem wycieczkowym natomiast W. wziął aparat foto, butelkę wody i ruszył ścieżką z Vernazza do Monterosso. Podobno warto było. Zdjęcia to potwierdzają, jednakże wiem, że nie mogłam narażać mojej córki na koleny wysiłek w takim upale. Drugiego dnia wybraliśy się z Corniglia na południe. Tego dnia, było na szczęście chłodniej i przelotnie padał deszcz. Trasa do Manarola na początku wiodła pod górkę. Praktycznie 1/2 drogi to było wchodzenie po schodach uformowanych z kamieni i korzeni drzew. Warto było się przemęczyć, bo kraiobraz jaki nam się ukazał na górze był bajkowy. Ścieżka prowadziła przez winnice, pogoda się wyklarowała, przestało padać, widok na morze i Manarolę zachwycał. Doszliśmy do malutkiej wioski tam na górze - Volastra. Tam był przystanek na kawę i lody, odpoczęliśmy przed dalszą drogą. Z Volastry do Manaroli prowadziły schody wśród gajów oliwnych. I znowu niesamowite wrażenia. Perłowo zielone listki oliwek, czerwona, zaorana ziemia na tarasach między drzewami, kamienne schody, i cisza... 
Nie wiem czy może w sumie na tej trasie, w ciągu kilku godzin spotkaliśmy 50 osób. Czas na zrobienie zdjęć, na zboczenie ze ścieżki i zerwanie kilku fig, na zrobienie pikniku pod drzewami oliwnymi, na posłuchaniu szumu morza w oddali, gdzieś tam na dole. Bajka. Uczta dla oczu i duszy. Bo mimo dużego zmęczenia fizycznego niesamowicie odprężająco działał na nas ten spacer. Mogliśmy pobyć tam na górze sami ze sobą. Nawet Livia potrafiła się wyłączyć i wyciszyć i po prostu szła swoim tempem i tylko od czasu do czasu zatrzymywała się i wołała - ojoj, jak tu  pięknie!  

***

Cisza, spokój... tego brakowało mi w tym roku na Amalfi. Ścieżka Bogów nie zachwyciła nas tak, jak "powinna". Może dlatego, że po Cinque Terre takie miejsca juz inaczej smakują, nie robią już takiego wrażenia. Bardzo podobne a jednak inne. Z dużą przewagą w tym porównianiu na strone Cinque Terre. Lepsza komunikacja między wioskami (pociąg łączący wszystkie miasteczka, jeżdżący praktycznie całą dobę, w nocy trochę rzadziej, w dzień co kilkanaście minut)

Tłumy turystów.


Wracając jednak na naszego spaceru Ścieżką Bogów. Warto było się nią przejść. Warto chociażby dlatego, żeby się przekonać, że już wiem, gdzie chcę wrócić :-)

Poniżej kilka zdjęć ze Ścieżki Bogów:






W tym miejscu ścieżka się dzieli na dwie trasy, w lewo do Praiano, w prawo do Positano. 
















Proszę, niech się trochę ochłodzi... :-)

Po przejściu około 8 km dotarliśmy do Nocelle. Zmęczeni i spragnieni. W między czasie pogoda sie wyklarowała i zza chmur wyszło palące słońce. W Nocelle tak się zakręciłam piciem wody ze źródła i robieniem zdjęć, że nie zwróciłam uwagi na małą tabliczkę - Bus to Positano. Natomiast zobaczyłam piękną ceramiczną tabliczkę Stairs to Positano, której oczywiście zrobiłam zdjęcia.


No a skoro jest "kierunkowskaz" Stairs to Positano to idziemy. Po krótkim czasie zdziwiło mnie, że na tych schodach nie ma nikogo prócz nas. Po przejściu kilkuset schodów zaczęłam się zastanawiać o co chodzi, i ile jeszcze tych schodów pozostało do przejścia. Kolana zaczęły mi wysiadać, mięśnie zaczęły drżeć, chciało mi się płakać ze zmęczenia. W. wtedy mi powiedział, że jak piłam wodę ze źródła, to nade mną była tabliczka ze strzałką informującą o busie.... 
Okazało się, że tych schodów jest 1700! Wysokie, szerokie stopnie czyli bardzo niewygodne do schodzenia, bo za duże na jeden krok, za małe na dwa, masakra!

Myślałam, że go zabiję! Nie miałam jednak już na to siły :-) 


Tabliczka ze strzałką nad źródełkiem, ta z info o busie...

 Jeśli kiedyś będziecie planować ten spacer, to pamiętajcie o busie z Nocelle do Positano!!!!!!







...1696, 1697, 1698, 1699, 1700... umierałam... :-)

W Positano okazało się, że w niedzielę rzadziej jeżdżą autobusy do Amalfi, dodatkowo przedostatni nas nie wziął bo był przeładowany, musieliśmy czekać półtorej godziny na kolejny, ostatni tego dnia. Tym razem się udało nam wepchnąć do środka. Ale okazało się natomiast, że nie zdąrzymy na ostatni kurs autobusu z Amalfi do Agerola. Dzięki pomocy miłych Włochów udało nam się za 30 Euro dojechać taksówką do parkingu (7 osób znalazło sie w podobnej do naszej sytuacji, że utkneliśmy w Amalfi a nasze samochody były 10 km stąd, na parkingu przy wejściu na Ścieżkę Bogów). Wynegocjowali cenę 10 Euro od osoby, wpakowaliśmy się więc w 10 osób! do taxibusa i dojechaliśmy na miejsce.
Do domu dotarliśmy po zmierzchu. Chciałam jeszcze raz zjeść kolację w "Da Giginio" ale Livia, zaraz po wejściu do mieszkania, położyła się do swojego łóżka i zasnęła snem tak twardym, że nie dało się jej obudzić na prowizoryczną kolację zrobioną z tego co zostało po pikniku i z owoców, które codziennie dostawaliśmy od Gospodarzy pensjonatu :-)

Hotel zabookowaliśmy na 3 noce. Zastanawialiśmy się czy poprosić o przedłużenie podbytu, ale stwierdziliśmy, że to co mieliśmy tu zobaczyć już widzieliśmy, że nie ubędzie tu nagle ludzi i że chyba czas wyruszyć w dalszą drogę. Zarezerwowaliśmy pensjonat w Castelmezzano, zaplanowaliśmy dzień i pojechaliśmy w dalszą drogę...



Positano.




W oczekiwaniu na autobus. Dużo się na tej wąskiej uliczce działo :-) 

Cdn...